Wiele postaci biblijnych zostało wyraźnie wezwanych przez Boga do Jego służby. Można być tylko zdziwionym niewiarygodną różnorodnością tych wezwań. Bóg "nie zabiera" się do tego w jednakowy sposób, ale w odniesieniu do każdego powołanego posługuje się szczególną pedagogią, zależną bez wątpienia od osobistej historii tych, których powołuje, ich sytuacji, lecz przede wszystkim mającą związek z Jego niezgłębioną mądrością. W tej "metodzie Bożego wezwania" nie ma żadnej dokładnej recepty, ale ten inny sposób wezwania może zbliżyć Cię do Twojej osobistej drogi i może Cię oświecić.
Wielu istotnie zostało już wezwanych, a nie zdaje sobie z tego sprawy lub pragnie dodatkowych "dowodów". Przytoczenie kilku przykładów biblijnych, pomoże Ci się uwrażliwić na sposób, jakiego Bóg użył względem nich. Te rozważania nie mają charakteru szczegółowej egzegezy Pisma świętego, ale wskazują na sposoby, którymi Bóg się posłużył, aby wezwać mężczyzn i kobiety do swojej służby.
Rozważania te mają służyć jako pomoc w rozpoznawaniu pedagogii Bożego wezwania.
1. Abraham
Powołanie Abrahama w swoich głębiach wyciska piętno na podłożu wszystkich form powołania i każdy może, w ten czy inny sposób, odnaleźć się w jego historii.
Pan rzeki do Abrama:
Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię, bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozstawię: staniesz się błogosławieństwem (Rdz 12, 1-2).
Istotnie, historia Abrahama zaczyna się naprawdę od chwili, kiedy został powołany. Przed Bożą interwencją w jego życie, teksty biblijne nie podają żadnych szczegółów na jego temat, jakby chciały nam pokazać właśnie ten moment jako szczególny rodzaj nowych narodzin.
Warto odnotować, że Abram został powołany, zanim Bóg zawarł z nim przymierze i jest on powołany ze względu na to przymierze.
Abram... Abraham... Skąd ta zmiana nazewnictwa w tym sławnym imieniu, jeśli nie stąd, że Abram staje się innym człowiekiem. Nie kimś zupełnie innym, całkowicie różnym od tego, kim był przedtem, choć różnica jest rzeczywiście istotna: z chwilą, gdy Bóg zawiera przymierze z człowiekiem, "opanowuje" go bez reszty.
W języku hebrajskim zmiana imienia jest znacząca. To, czego przez fakt przymierza dokonuje Bóg względem swego wybrańca, zostało zaznaczone już w ortografii imienia Abram. Jest to spółgłoska typowa dla religijnego tetragramu imienia samego Boga, której Żyd nie może wypowiedzieć, a którą niektórzy tłumacze biblijni proponują odczytywać jako Jahwe. Tą szczególną spółgłoską należącą do imienia Boga jest "h", którego odpowiednikiem jest "h" w imieniu Abraham.
Przez przymierze Abram staje się Abrahamem, człowiekiem naznaczonym przez Boga, w jakimś stopniu "zakotwiczonym" w Bogu czy też przez Niego ogarniętym. Ale zatrzymajmy dłużej nad głównymi składnikami wezwania Bożego skierowanego do ojca wierzących. Zatrzymajmy się na trzech z nich.
Pierwszym składnikiem jest ta oczywista konieczność, przed którą stoi Abraham, podobnie jak każdy, decydujący się na pójście za Panem, decydujący się na opuszczenie czegoś lub kogoś (albo obydwu). To odsunięcie się od czegoś czy też ogołocenie, często pozornie uciążliwe, przybiera różną formę tak w naturze, jak i w ilości. Może się dokonywać bardziej lub mniej stopniowo, następującymi po sobie etapami albo tylko w pewnych obszarach życia. Jakkolwiek by było, każde wezwanie zawiera tę fundamentalną zasadę: "opuszczenie".
"Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej, z domu twego ojca". Dla Abrahama to ogołocenie było radykalne, można powiedzieć całkowite.
Jakkolwiek nie jest to los każdego człowieka, mimo to za każdym razem wybiera się, jakie nieodzowne wyrzeczenie. Niekoniecznie musi być "czymś złym" to, że jesteśmy zachęcani do wyrzeczenia się czegoś. Oznacza to przede wszystkim, że Pan wprowadza nas w inną dynamikę. To, co stanowiło przedtem naszą zwyczajną drogę, nasz styl życia, nasze otoczenie itp. traci teraz swój priorytetowy charakter. Ukazuje się nam perspektywa implikująca takie czy inne wyrzeczenie - z naszej strony dobrowolne - abyśmy mogli jeszcze bardziej wejść w istotę naszego powołania.
Nie chodzi tu o to, aby "być zobowiązanym do... ", Czy też o nakaz pozbawienia się czegoś... Ale o wybór. Chcąc pójść za Panem, za światłem, jakie nam daje, co lub lepiej - kogo wybieramy? Wolny i autentyczny wybór nie może bowiem tolerować elementów, które miałyby "podkopywać własne fundamenty". Chrystus jest w tym względzie kategoryczny: "...Jeśli ktoś nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, aż do utraty życia... Nie może być moim
uczniem" (por. Łk 14, 26-33).
Weźmy na przykład stosunki panujące w rodzinie lub mocną przyjaźń albo upodobanie w jakiejś rzeczy. Gdy chodzi o upodobanie w samym sobie, podkreślmy to, nie chodzi koniecznie o złą skłonność lub o grzech ciężki... Ale czy ono pomaga nam wybrać Pana na drodze, która się przed nami otwiera, czy raczej właśnie Jego natarczywość dokonuje w naszym sercu tego błogosławionego wyboru, który jest motorem wszelkiego powołania?
Bóg potrafi lepiej niż my odpowiedzieć na to pytanie, a jeśli wymaga od nas jakiegoś wyrzeczenia, to nigdy w tym celu, aby dokonywać w naszym życiu jakiejś amputacji. Czyni to, dlatego, aby otworzyć nam drogę, na którą przyzwala, proponując nam opuścić to lub tamto, aby podnieść owocność i dynamizm naszego powołania.
Powołanie, w istocie, nie ma w sobie nic statycznego. Otóż, pójście za Panem zgodnie z konkretnym wezwaniem, przy całkowitym odrzuceniu tej istotnej, zasady "opuszczenia", sprawia, że nieruchomiejemy. W naszym życiu duchowym lub apostolskim z tą statycznością spotykamy się też wtedy, gdy się cofamy, podczas gdy odpowiedź na wezwanie jest zawsze zaproszeniem do drogi, jaka się przed nami otwiera.
Drugi składnik wezwania Abrahama zawiera się w tym, że cel jego podróży, czy jego przygody z Bogiem, nie został mu konkretnie podany. "Wyjdź do kraju, który ci wskażę". Można by dodać: który wskażę ci później.
Istotnie, Abraham wyruszył w podróż, nie wiedząc, dokąd idzie. Nie miał mapy, czy jasno określonego planu, na którym mógłby się oprzeć. Kierunek nieznany... Lub prawie nieznany, lecz wyraźniejszy z każdym dniem.
Często, gdy "chwytamy" wezwanie, Pan pozwala nam coś przeczuć: sugeruje nam początek kierunku, jaki trzeba wybrać, ale nic z góry nie wiadomo "na pewno". Nie wiemy więc, dokąd ta droga poprowadzi i jakie będą jej etapy lub jej zakręty. Czy Bóg może być "skąpcem", który oszczędnie dawkuje te informacje... Informacje, które naszym zdaniem słusznie się nam należą, zważywszy, że - bądź, co bądź - chodzi o pójście za Nim.
Niezgłębiona przepaść pedagogii i mądrości Bożej... tak dalekich od naszej ludzkiej logiki! Najczęściej Pan będzie czekać aż zrobimy pierwszy krok, nawet jeśli mogłoby się nam wydawać; że grunt pod naszymi nogami nie jest zbyt pewny. On jednak zatroszczy się o to, aby ta nowa ziemia była pewna i bezpieczna.
Wielu chrześcijan nie ma odwagi zrobić tego kroku, są przekonani, że ziemia, po której mają stąpać, powinna być z góry pewna. Nie będziemy mieli jednak licznych dowodów rozwiewających nasze wątpliwości; nie będziemy mieli nigdy "polisy na życie" (w prawnym sensie tego słowa) ze strony Boga. Odpowiedź na wezwanie nie może rozmijać się z przywykaniem do ufności w Bogu, który nas wybiera.
To zmienia w istocie ludzką "rozsądną" logikę, która chciałaby podpisywać kontrakt dopiero po skrupulatnym przestudiowaniu każdej klauzuli, aby być pewnym, że "nie popełnia się błędu". Powtórzymy: na początku naszej odpowiedzi jest rzeczą normalną doświadczanie uczucia skoku w pustkę... koniec końców w wiarę.
Trzeci składnik wezwania Abrahama, to obietnica, której jest depozytariuszem.
"Uczynię z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię". Obietnica licznego potomstwa, przychodzi wówczas, gdy Sara i Abraham byli bardzo zaawansowani w latach i nie mieli dzieci. Obietnica "a priori" wydająca się niemożliwa do zrealizowania, mogąca wywołać zaskoczenie i przerażenie... Obietnica ta - można się pokusić i o takie stwierdzenie - była również wyraźna, nieproporcjonalna, wyjątkowa. Dla małżeństwa podeszłego w latach i niepłodnego; zaproszenie do opuszczenia własnego kraju i zapewnienie przyszłego potomstwa czyniącego Abrahama ojcem wielkiego narodu, mogłaby uchodzić za lekką przesadę.
Takie rozumowanie, częste u tych, którzy czują, że są wezwani, jest błędne. Bóg, w swojej mądrości, wzywa nas zawsze do wielkich rzeczy, widocznych lub ukrytych dla ludzkich oczu (ale to jest nieważne!). Nie domaga się On nigdy od człowieka opuszczenia wszystkiego.., za nic. Bóg widzi o wiele więcej niż my i pragnie zawsze dawać w obfitości.
Jest tylko jedna rzecz, która niestety przeszkadza Bogu w całkowitym zrealizowaniu swych obietnic względem nas: nasz brak zaufania i brak odwagi. Ta ostatnia jest podstawową słabością na drodze za Chrystusem. Wygląda to tak, iż sądzimy, że jest nieprawdopodobne, że Bóg może lub chce nas totalnie napełnić. Dodajmy jednak, że nie możemy - poza wyjątkami cieszyć się natychmiast ze skutków i owoców obietnicy związanej z naszym wezwaniem, bo na razie jest ona tylko nadzieją, która przybiera realny kształt w miarę naszego wzrostu w wierności miłości.
Nie możemy domagać się, by obietnicy towarzyszyła radość, choćbyśmy zobowiązali się do największych wyrzeczeń, odpowiadając na Boże wezwanie.
Nie mamy "prawa", by żądać tego od Boga, tak jak owa osoba, która przekonywała Jezusa: "Ja ci dam to lub tamto, gdyż wiem, że ty mi oddasz z nawiązką, ponieważ to obiecałeś... a więc teraz, gdy zrobiłem krok, Panie, już mi to oddaj".
Bóg lubi "testować" naszą wierność poprzez różne wydarzenia, sprawdzając nasze zaufanie do Niego, ale jest to zaufanie, jakim się darzy nie tyle karcącego egzaminatora, ile Ojca, który cieszy się na widok postępu swego umiłowanego syna. Lubi On widzieć, jak wzrastamy i dojrzewamy poprzez dar z nas samych, jaki postanawiamy Mu złożyć.
To, co odda, nie będzie dokładnie tym, co pozostawiliśmy, aby pójść za Nim, choć czasami tak bywa. Odda z pewnością i w obfitości, w sposób, jakiego nigdy nie potrafiliśmy uprzednio sobie wyobrazić, a co uczyni nas bardziej szczęśliwymi, mimo że pozbawionymi "chudych dóbr", które zgodzimy się opuści, by pójść za Nim.
2. Piotr
Dziwna jest historia Szymona Piotra. Łączy ona pod wieloma aspektami bardzo różne opowieści o powołaniu.
"Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na potów"... Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb... "Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny"... "Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił". Wtedy... zostawili wszystko i poszli za Nim" (Łk 5, 4-11).
Jezus jest naciskany przez tłum nad jeziorem Genezaret. Jeśli chodzi o Piotra, znajduje się on przy swojej łodzi i płucze sieci po nocy, w czasie, której nic nie złowił. Słyszał z pewnością o Nauczycielu z Galilei, przemawiającym z mocą i dokonującym licznych uzdrowień. Ale nie był aż tak bardzo zainteresowany; aby odłożyć to, co wtedy go zajmowało. Czyści, więc dalej swoje sieci...
I oto Jezus podejmuje inicjatywę wmieszania się w życie Szymona. Wchodzi w określony sposób w kontekst życia Piotra. Spotyka się z nim na jego własnym terenie. Podobnie jest w naszym życiu. Znamy "z daleka" Jezusa Chrystusa, ale ta znajomość nie jest wystarczająca, aby się Nim naprawdę zainteresować i zbliżyć się do Niego. Dlatego Jezus sam przychodzi do nas tam, gdzie jesteśmy. Robi pierwszy krok... nawet jeśli Go o to nie prosiliśmy.
Jest faktem, że Bóg robi zawsze pierwszy krok, że wyprzedza nas we wszystkim. I jeśli mamy kiedykolwiek wrażenie, że Go wyprzedzamy, to ono zniknie: On wszędzie jest wcześniej. Jednak, jest to bardziej widoczne w życiu niektórych ludzi zaskoczonych tym, że odnalazł Ten, którego nie szukali całym swym sercem. Kiedy Jezus wszedł do łodzi Piotra i poprosił go, aby ponownie, wbrew wszelkiej logice, zapuścił sieci, dokonuje cudu. Nieoczekiwanie sieci napełniają się rybami, tak, że się przerywają.
Piotr nie analizuje ukrytego sensu tego cudu. Rozumie jednak, że Jezus dokonał dla niego "szalonego czynu". Ten znak dokona wyłomu w życiu rybaka pełnym codziennej rutyny, pozwalając Panu na "dotarcie" do Piotra.
Ten rodzaj wydarzenia czyniący wyłom w naszym "zwykłym życiu" jest opatrznościowy. Jest, bowiem potrzebny, aby Bóg mógł do nas mówić jasno... lub lepiej, by Bóg mógł być w nas słuchanym. W przeciwnym razie nie słyszymy Go. Tak bardzo jesteśmy opanowani, zajęci i zaimpregnowani różnymi dobrymi wybiegami, by nie słyszeć...
Ta szczelina, która otwiera nas na Boże światło, może się otworzyć poprzez jakieś obdarowujące nas, lecz czasem także i bolesne, wydarzenie. Jest ono dobroczynne w tym sensie, że możemy przeżyć silne dotknięcie, wstrząsającej nami łaski, która uspokaja nasz rozum i otwiera na Boże wskazania. Jakkolwiek ważne jest to wydarzenie, przypomina przypadek, z jakim miał do czynienia Szymon Piotr (niespodziewane wysłuchanie, pokrzepienie, rozwiązanie trudności; były to "niespodzianki", których zwykle się nie oczekuje...).
Może ono objawić się także jako zdarzenie bolesne, chociaż przynoszące "słodkie" owoce. Na przykład niepowodzenie, choroba lub śmierć drogiej nam osoby, chociaż tak przygnębiające dla naszego rozumu, mogą być z pewnością okazją, aby skierować nas radykalnie ku Bogu. Ale nie jest tak, że On zadecydował o tym cierpieniu, chcąc tylko ściągnąć na siebie naszą uwagę. Bóg może przyzwolić na każde cierpienie, bo widzi dalej niż sięga nasze, największe nawet, doświadczenie. Pierwsza reakcja Piotra wobec tego cudu, który dla niego był znakiem, że Jezus jest święty, dla nas jest bardzo pokrzepiająca: Piotra ogarnęło zdumienie i strach. On, Szymon, był bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem tego wydarzenia. Bóg w sposób bardzo wyraźny stał mu się bliski... a on się wciąż lękał... Ogarnęło go bowiem zdumienie (por. Łk 5, 9).
Lęk Piotra jest uzasadniony. Nie chodzi o jakieś uczucie paniki, mające miejsce wtedy, gdy czujemy się świadkami strasznej lub przerażającej sceny. Chodzi o lęk przed Bogiem, kiedy wobec nas staje On bliżej niż dalej, tak, że odczuwamy Jego świętą obecność. Nie przytrafia się nam taka przykra rzecz, kiedy to jedynym rozwiązaniem byłaby ucieczka. Jest to jakby skutek zbliżenia się do Bóstwa, skutek tego, że postrzeganie Bożej obecności nam się objawiającej jest czymś zbyt wielkim. Znosimy to z trudem, bo przez kontrast wpadamy na trop czegoś z naszej nicości lub z naszej nędzy.
"Odejdź ode mnie, bo jestem człowiekiem grzesznym" zawołał Piotr (Łk 5, 8).
Jezus rozumie tę "świętą panikę" człowieka postawionego w Bożej obecności i uspokaja Szymona. Daje mu pokój. Nie w pięknych słowach, które osłabiają lub przysłaniają prawdę (w stylu: bądź spokojny, to minie), ale wzywając go, aby poszedł za Nim.
Mamy tu do czynienia z paradoksem: Jezus, po tym jak wywołał wstrząs, uspokaja i powołuje. To jest po ludzku sprzeczne, bo takie wezwanie mogłoby raczej jeszcze bardziej zaniepokoić... A właśnie taka sprzeczność ma tu miejsce. Szymon jest umocniony przez nieoczekiwane powołanie i pozostawia wszystko, by pójść za Jezusem.
Jaka jest przyczyna tego paradoksu? Ten bowiem, który wzywa, to nie tylko człowiek... to Chrystus, to Bóg, który woła w swojej miłości jedno ze swych stworzeń. Im wyraźniej się nam objawia, tym bardziej chce nas uspokoić, coraz bardziej ku sobie pociągając.
Ta wielka bojaźń chrześcijan pozostawia ich niestety przez lata w paraliżu. Nie chcą przyjąć uspokojenia, zamykają się w sobie samych, nie chcą pozwolić, by zapanował w nich Boży pokój.
Maryja również zaznała tej obawy w chwili Zwiastowania: bojaźń Boża - powtórzmy - jest czymś zupełnie normalnym (w odróżnieniu od strachu pochodzącego z naszej grzeszności). Ale zamiast zamykać się w tej bojaźni, otworzyła się w sposób wolny i mogła przyjąć "niewyobrażalny plan Boży": Wcielenie Syna Bożego.
Drugie wezwanie Piotra (por. J 21, 15).
Piotr został powołany przez Pana tylko raz, a Ten potwierdził to wezwanie, odpowiadając na wyznanie wiary Apostoła:
Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego... "Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr (czyli skała, a na tej skale, zbuduję Kościół mój..." (Mt 16, 18).
Jednak po swoim zmartwychwstaniu Jezus poczuje potrzebę ponownego zaktualizowania, zweryfikowania i poszerzenia wezwania adresowanego do Szymona Piotra. Wydarzenie Męki było wstrząsające, i chociaż Apostołowie są znowu ze Zmartwychwstałym, potrzebują umocnienia i potwierdzenia tego, że Jezus ich oczekuje...
Słabo bowiem pojmowali implikacje tego wezwania. Było to jeszcze przecież przed Pięćdziesiątnicą; Duch Święty nie został jeszcze na nich wylany... Piotr jest wszak tym, który najwyraźniej zaparł się Jezusa w trudnych momentach. Otworzył się jednak na miłosierdzie. Bez robienia najmniejszych wyrzutów Jezus daje ponownie miejsce Piotrowi w swoim planie i pociągnie go jeszcze dalej w zrozumieniu jego powołania. Ten dialog miłości między Jezusem a Piotrem otwiera nam oczy na to, czego przede wszystkim Bóg spodziewa się po naszej odpowiedzi na Jego apel.
"Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie... (...). Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham" (J 21, 15).
Uczniowie są nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego i ukazuje się im Jezus Zmartwychwstały. Po wspólnym spożyciu posiłku, zwraca się do Piotra i trzykrotnie zadaje mu pytanie: "Kochasz Mnie" Ta opowieść jest nam dobrze znana i często myślimy, że trzykrotne pytanie Chrystusa wiąże się z trzykrotnym zaparciem się Piotra po pojmaniu i uwięzieniu Jezusa. Intencją Jezusa miałoby więc być odkupienie Piotra lub chęć przypomnienia mu trzykrotnej zdrady, by pobudzić go do skruchy...
Zamiar Chrystusa jest oczywiście zupełnie inny. Bardzo pomocny może być dla nas tekst grecki, jako bardziej precyzyjny. Na przykład w naszym tłumaczeniu użyto tego samego słowa: "kocham", mimo iż chodziło o różne treści. Inaczej jest w tekście greckim, gdzie Jezus (według Ewangelisty) używa dwóch różnych słów: agape, co znaczy miłość, ofiara, całkowity dar z siebie i philia, które oznacza głębokie uczucie, szczerą sympatię, fakt darzenia szczególną miłością. W ten sposób, w dwóch pierwszych pytaniach Jezus (według tekstu greckiego) pyta Piotra, czy miłuje go miłością całkowitą i pełną ofiarności (agape). Piotr nie rozumie jeszcze siły, jaka płynie z wzajemności miłości, a właśnie wzajemności oczekuje Jezus. Dlatego odpowiada: ŤTak, Panie, Ty wiesz, że Cię kochamť (philia). Jezus oczekuje od Piotra miłości podobnej do swojej, choć takiej Szymon nie może Mu jeszcze dać. Również, gdy po raz trzeci Jezus zada Piotrowi to samo pytanie, będzie to jakby sygnałem przybliżenia Apostołowi tego, co może Mu dać w takiej właśnie chwili. Zapyta go: "Miłujesz Mnie?", to znaczy "Czy darzysz Mnie miłością?" (philia). Piotr jest zasmucony tym, że Jezus mu nie dowierza, podczas gdy to właśnie on nie pojmuje oczekiwań Chrystusa względem niego. Odpowiada, zatem: "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham".
Być może Jezus w swoim sercu odczuwa coś na kształt zawodu, którego dramatycznej siły Piotr nie dostrzega. Niemniej Jezus zawsze "dostosowuje" się do "skali miłości", jaką Piotr w danym momencie dysponuje. Nie chce mu narzucać wymagań, jakie stawia swojej własnej miłości... bo miłość nie narzuca się nigdy. Ona jest sercem każdego powołania.
A jednak, chociaż Piotr nie potrafi odpowiedzieć (w danym momencie) na miłość Jezusa, to został w każdym razie umocniony w swoim wezwaniu: "Paś owce moje". Powierzona Apostołowi misja nie została cofnięta; wprost przeciwnie, Chrystus - niezależnie od tego, jakie mogłoby być Jego ewentualne rozczarowanie - wyraźnie tę misję potwierdza i to trzykrotnie.
Co nas uspokoi... nas, którzy czujemy się często oziębłymi lub słabymi w wierności naszej miłości do Jezusa? Podobnie jak Szymonowi Piotrowi, Jezus nie powie nam: "...ponieważ nie możesz odpowiedzieć na miłość, której oczekuję od ciebie i ponieważ twoje serce jest jeszcze zbyt mało zatroskane o Mnie, zatem cofam ci wezwanie i nadzieję, jaką pokładałem w twoim życiu" . Wprost przeciwnie...
Jednakże prawdą jest, że nasze powołanie staje się trwałym, mocnym i prawdziwym przez swoją "treść miłości" i jakość daru z nas, jaką w nie wkładamy. Ostatecznie - i z narażeniem się na zaskoczenie - w oczach Bożych, nie tyle forma naszego wezwania znaczy najwięcej, ile raczej miłość, z jaką na nie odpowiadamy i w której będziemy nadal wzrastać, realizując to, czego Pan ustawicznie się domaga, pragnąc, byśmy spełnili to w Jego Imię.
Formą wezwania Piotra było powołanie pasterskie, pierwszego pasterza... pierwszego papieża; nasze wezwanie będzie bez wątpienia zupełnie inne. Ale w samej formie wezwania nie wszystko się streszcza. Jest także, i przede wszystkim, ciężar gatunkowy i zapał miłości wkładany przez nas w to wezwanie w całkowitej wolności.
Zdarza się człowiekowi przez pewien czas dreptać w miejscu i przez dłuższy okres chodzić po omacku, gdy chodzi o formę, jaką powinno przybrać powołanie... a jednak, jeśli miłość jest już obecna, odpowiedź została już dana i przyjęta przez Boga.
Jedną z klasycznych pułapek na drodze poszukiwania powołania, jest niecierpliwienie się w poszukiwaniu tej konkretnej formy wezwania, zużywające ogromną ilość energii na miotanie się to w prawo, to w lewo, by znaleźć w końcu odpowiedź na tę kwestię... podczas gdy Jezus jest po prostu obecny i domaga się, przed wyznaczeniem nam drogi, przede wszystkim naszej miłości.
Druga lekcja płynąca z opowieści o "drugim wezwaniu Piotra" jest następująca: mogliśmy już odpowiedzieć konkretnie i dawno na autentyczne wezwanie... ale czujemy się znużeni, zmęczeni, pogrążeni w pewnej rutynie. Pytamy więc: gdzie jesteśmy z naszą pierwszą miłością? Jaka jest obecnie jej treść, gdy wypełniamy nasze powołanie, wziąwszy "w nawias" wewnętrzne "pustynie", jakie każde powołanie może zawierać?
Odpowiedź na Boże wezwanie jest nieustannym wymaganiem miłości i wzrastaniem w darze z nas samych. Kiedy oddajemy się Chrystusowi, dreptanie w miejscu lub zwrot do tyłu są złą reakcją, nawet wtedy, kiedy dotknie nas jakieś bolesne doświadczenie lub będziemy zmęczeni. Oznacza to, bowiem "oziębienie" miłości, które może zadusić powołanie.
3. Mateusz
Odchodząc stamtąd, Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej i rzekł do niego: "Pójdź za Mną". On wstał i poszedł? za Nim (Mt 9, 9).
Wezwanie Lewiego wydaje się proste i jasne, i chcielibyśmy czasem, aby tak samo było z nami. Zwięzłość opowieści, w której autor jest również bohaterem, nie oznacza jednak, że jest to wydarzenie banalne, które rozumie się samo przez się. Popatrzmy bez emocji, co przydarzyło się Mateuszowi i dlaczego mógł on tak szybko i radykalnie odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa.
Ważnym elementem zrozumienia jego odpowiedzi jest kontekst życiowy naszego bohatera, zanim spotkał go Jezus. Lewi był z pewnością Żydem, ale odepchniętym przez wspólnotę. U Żydów pojęcia wspólnoty i braterstwa były bardzo ważne, szczególnie w okresie okupacji rzymskiej... okupacji pobudzającej Żydów do "bycia jeszcze bliżej siebie". Mateusz był zdrajcą, renegatem (przynajmniej tak był postrzegany przez swoich), bo poszedł na ugodę z okupantem, zgodził się na współpracę z nim i na pobieranie opłat w biurze celnym. To właśnie kolaborowanie było w pogardzie u rodaków.
Nie mając "jasności" swego sumienia, musiał z pewnością mieć z tego powodu poczucie winy, a być może i częste wyrzuty... Lecz przede wszystkim czuł się osamotniony, odsunięty od swoich najbliższych.
Nam także zdarza się odczuwać takie poczucie winy. Jesteśmy samotni wśród ludzi, a nawet czujemy się kimś obcym wobec Boga, z powodu tego, co przeżywamy lub przeżyliśmy, a co nie daje nam spokoju. Te wyrzuty izolują nas mniej lub bardziej od innych i rodzą zniechęcenie, co do nas samych w stylu: Nie nadaję się do niczego... Nie jestem zdolny do... Jestem osobą przegraną, a Bóg nie spodziewa się niczego od przegranego człowieka... Na szczęście Bóg widzi rzeczy inaczej niż my i nie patrzy tak, jak my patrzymy na siebie. W tym względzie przykład Lewiego jest znaczący. Co tak ważnego wydarzyło się między Jezusem a nim? Wymiana spojrzeń... Jezus nie kieruje nigdy na kogoś takiego spojrzenia, które nie byłoby wyrazem całej Jego miłości i Jego wielkich zamiarów wobec nas... niezależnie od tego, jaki byłby stan naszej duszy.
W tym spojrzeniu Jezusa, Mateusz zobaczył wszystko, dzięki czemu wiele zrozumiał i poczuł się nagle kochanym, mimo swoich grzechów, miernoty duchowej, brudu. Wiedział już, że żyje dla Kogoś i że jest bardzo cenny w Bożych oczach. Nie nabrał takiego przekonania na drodze rozumowania w tej właśnie chwili, ale zobaczył "to" w spojrzeniu Jezusa, które spoczęło na nim, a które zmieniło straszliwe, oskarżycielskie spojrzenie, jakim Mateusz patrzył na siebie. Czym można poruszyć w jednej chwili serce i skierować na inne tory całe życie poborcy podatkowego Właśnie wymianą spojrzeń z Chrystusem, zdolną podnieść na nowo człowieka uginającego się pod własnym ciężarem, tak, aby znów chciał i mógł dla Niego wszystko opuścić i za Nim pójść.
Ta lekcja jest dla nas niezwykle cenna: Bóg nie wzywa nigdy, biorąc pod uwagę naszą "brzydotę" (widoczną lub niewidoczną), nie istnieją jakieś osobiste predyspozycje, aby być wezwanym przez Boga, coś jakby elitaryzm, według którego Bóg wybierałby tylko najlepszych. Elementem determinującym wybór jest Jego miłość i tylko ona sprawia, że Bóg wybiera właśnie nas.
Zbyt często, zgodnie z naszym "logicznym" myśleniem, gra jest z góry przegrana. Nie mamy więc odwagi oczekiwać, że B6g wciąż będzie na nas liczył. Nasza przeszłość (i teraźniejszość) niech sobie będzie hańbiąca, przygniatająca, pełna brudu... Boże wezwanie wyprzedza tę przeszłość i objawia się bezinteresownie.
Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię; nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię (Jr 1, 5).
4. Zacheusz
Zacheuszu, zejdź prędko, aIbowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu (Łk 19, 5).
Jezus przyszedł do Jerycha i liczna rzesza cisnęła się wokół Niego. Zacheusz, bogaty szef celników, był zaintrygowany tym Nauczycielem, który przybył do miasta. Z pewnością słyszał o Jego naukach, które porywały serca i o znakach, których dokonywał. Bez wątpienia tak, jak niejeden z nas, był wypełniony swymi ideałami, opiniami, przeróżnymi uprzedzeniami czy osobistymi schematami.
Tekst ewangeliczny uczy nas, że Zacheusz, będąc niskiego wzrostu, wspiął się na sykomorę (drzewo, które ma gałęzie dość nisko), by swobodnie widzieć przechodzącego Jezusa. Ale czy tylko jego niski wzrost pobudził go, by wejść na sykomorę? Czy nie pragnął także widzieć, nie będąc widzianym? Ukrył się na drzewie, aby swobodnie obserwować i nikomu się nie narażać W tym sensie jesteśmy często Zacheuszami.
Drogi i biedny Zacheusz! Jest on typowym przykładem osoby wezwanej, która sądzi, że jej się to nigdy nie przytrafi. On uczynił zresztą wszystko, aby... Wyobraźmy sobie tę scenę: Jezus zatrzymuje się celowo pod sykomorą i podnosi wzrok na Zacheusza ukrytego na drzewie: "Muszę zatrzymać się dzisiaj w twoim domu". Jezus wzywa go i wprasza się... Tak po prostu, nie bacząc na to, co ktoś powie (nie zapominajmy, że Zacheusz jest także celnikiem o złej reputacji). Wydaje się, że ten rodzaj prowokacji Chrystusa był konieczny wobec szefa celników, gdyż w przeciwnym razie nie osiągnąłby on nigdy zbawienia, które stało się udziałem jego domu. Jezus nie naruszył wolności Zacheusza, bo dalsza część tekstu przekonuje nas, że właśnie Zacheusz tylko na to czekał, ale nie miał odwagi by o ten zaszczyt prosić. Jest więc wyraźnie uszczęśliwiony tą inicjatywą Jezusa, którego pragnął zobaczyć, gdy będzie przechodzić.
I szybko zszedł i przyjął Go z radością. Godna podkreślenia uwaga, gdy chodzi o wezwanie Zacheusza: nie pozostawi on wszystkiego, by pójść za Jezusem i stać się Jego uczniem. Jezus mu nawet tego nie proponuje, a Zacheusz nie czuje się do tego pobudzony, bo nie takie jest jego wezwanie. Będzie raczej powołany, by pozostać na swoim miejscu, przetwarzając swoje życie według innych kryteriów. Nie stał się całkowicie ubogim jak inni wezwani, i Jezus go zresztą do tego nie zachęcał.
A jednak da połowę swych dóbr ubogim i wynagrodzi czterokrotnie tym, których skrzywdził. Jego życie rozświetlone przez odwiedziny Chrystusa będzie się toczyć nowymi torami, całkowicie inaczej, tak, że stanie się świadectwem przyjścia Chrystusa do ludzi.
Chrystus nie domaga się od wszystkich całkowitego wyrzeczenia, tak na obszarze materialnym, uczuciowym czy jakimkolwiek innym... tym bardziej, że ten rodzaj dóbr nie jest koniecznie złem samym w sobie (jako takim). Raczej użytek, jaki się z nich robi (lub sposób, w jaki się je zdobywa), może być czymś niebezpiecznym. W zamian, Pan wzywa zawsze do zmiany i reorganizacji życia według zasad Ewangelii.
Trzeba tu odmistyfikować fałszywą ideę, według której ci, którzy prawdziwie odpowiadają na Boże wezwanie, opuszczają wszystko, wstępując na przykład do klasztoru lub poświęcając się pracy apostolskiej. Nie ma w Ewangelii ściśle elitarnej koncepcji wezwania, nawet, jeśli jest mowa o wyrzeczeniu się wszystkiego, łącznie z wyrzeczeniem się samego siebie, by pójść za Chrystusem. Istota prawdziwego wyrzeczenia nie leży w formie, ale przede wszystkim w ludzkim sercu. Każdy otrzymuje inne, w końcu zawsze radykalne wezwanie, na miarę odpowiedzi danej ze wspaniałomyślnością i szczerością duszy.
Skala wartości, klasyfikująca formy wezwania, rezerwująca najbardziej wymagające formy dla "silnych", a umiarkowane dla "słabych" w Bożej myśli nie istnieje. Nie ma elit wśród wybranych; każde bowiem wezwanie jest oceniane z "punktu widzenia" miłości a nie jakości formy.
5. Maciej
I dali im losy, a los padł na Macieja. I został dołączony do jedenastu apostołów (Dz I, 26).
Wybór Macieja pozostaje dla nas jakby niespodzianką, szczególnie ze względu na jego kontekst: został po prostu wylosowany i to nie do zwyczajnego zadania. W ten sposób staje się Apostołem. Przy tak niezwyczajnym wyborze, należałoby oczekiwać silnego działania łaski lub zgody Jedenastu. Nie jesteśmy przecież przyzwyczajeni do powołania rodzącego się z wydarzeń poddanych przypadkowi.
W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Przypadek, jeśli istniał, nie ma nic do powiedzenia w tej historii. Apostołowie i uczniowie modlili się do Pana i "zawierzyli" Jego wyborowi... który miał ujawnić się poprzez dawną praktykę losowania... W rzeczywistości jednak mocno ufali Bożej Opatrzności. Zasadniczą rzeczą była więc modlitwa.
Pamiętajmy również, że nie było jeszcze Pięćdziesiątnicy i Apostołowie nie zostali jeszcze posłani w Duchu Świętym. Gdy Go otrzymają, Kościół nie będzie funkcjonował na zasadzie losowania, gdyż będzie czerpać nieustannie z Ducha Świętego, który sam będzie kierować wszelkimi Jego decyzjami. Poza tym Maciej nie był kimś nieznanym, ale wiernym uczniem. Jakkolwiek Ewangelie nic o nim nie mówią, jak wielu innych chodził z Chrystusem od początku Jego publicznej działalności aż do Zmartwychwstania.
Jest on obrazem człowieka wiernego, zatroskanego o wzrost łaski wiary, o trwanie w słuchaniu (on również oczekiwał z innymi zstąpienia Ducha Świętego), a Bóg wziął go bez uprzedzenia, by wynieść go do zadania, które go przewyższało.
Iluż to ludzi wiernych wierze i posługujących już w Kościele, jest porwanych w sposób nieoczekiwany przez Boga. Byli już uczniami i została im poprzez różne okoliczności zaproponowana pewna funkcja, jako coś nagłego i niespodziewanego.
Podziwiamy posłuszeństwo Macieja, który przeszedłszy bez szkody przez nieprzewidziane okoliczności, został dołączony do jedenastu Apostołów. Nie dyskutuje, nie mówi o braku zdolności, czy o swoich obawach. Wie, że wybór pochodzi od Boga, i że cokolwiek się zdarzy w przyszłości, Bóg będzie go wspomagać swoją mocą.
6. Bogaty młodzieniec
Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mnąť. Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości. (Mk 10, 21)
Ten młody człowiek z własnej inicjatywy zbliżył się do Jezusa. Chrystus specjalnie go nie zapraszał (w odróżnieniu od Zacheusza). Był wierny Prawu Pańskiemu i miłował je, ale był niezadowolony, czegoś mu brakowało. Pragnął w głębi swojej duszy życia wiecznego i przeczuwał, że ten Jezus (którego znał niewątpliwie tylko ze słyszenia) może zaspokoić jego aspiracje. Miał już pragnienie spełnienia woli Bożej, ale wobec tego autentycznego pragnienia życia wiecznego Chrystus ofiaruje mu możliwość pójścia dalej, wejścia w nowy etap życia duchowego.
Odpowiedź, jaką otrzymał, miała formę fakultatywnego (niezobowiązującego) zaproszenia. "Jeśli chcesz być doskonały".
Nie ma żadnego perfekcjonizmu w tych słowach, przez które Jezus pragnie wprowadzić go w całkowitą, bardziej oddaną miłość: jeśli chcesz kochać w pełni, oto, co ci proponuję. Wielka delikatność Chrystusa, który nikogo nie obliguje i traktuje każdego z ogromnym szacunkiem. Ten szacunek ma zresztą odwrotną kłopotliwą stronę, której młodzieniec boleśnie doświadczył. Jezus pozostawił mu wolny wybór, a on bogaty, chociaż bliski Jezusowi, nie potrafił wyrzec się swoich dóbr. Tak bardzo chciałby odpowiedzieć "tak" na zaproszenie Chrystusa, ale oznaczałoby to wyrzeczenie się dóbr, co wtedy okazało się dla niego zbyt trudne. Jego odpowiedź nie była totalnym "nie". Zresztą Ewangelia nie podaje nam ostatnich słów, jakie powiedział do Jezusa, jedynie podkreśla, że po prostu odszedł zasmucony, ponieważ miał wiele posiadłości.
Jego odpowiedź była raczej z rodzaju "tak, ale...", bo w dalszym ciągu zachowywał przykazania. Na etapie swojej drogi wiary, nie przeszedł od "tak" do "nie". Ograniczył swoje "tak" przez "ale" i właśnie to "ale" pogrążyło go w smutku... Pojmował bowiem w duszy, że być może na skutek braku odwagi oddala się od tego, co mogłoby mu przynieść radość i szczęście, o które przecież przyszedł prosić Pana.
W naszym dialogu z Bogiem, kiedy odczuwamy, że chce On nas pociągnąć dalej (a nie wiemy za bardzo jak) i kiedy chce dać nam dojrzeć do "tak", które już wypowiedzieliśmy, nie argumentujmy w rodzaju: "Panie, popatrz, co już uczyniłem dla Ciebie, weź pod uwagę to, że już Ci zawierzyłem".
Odwołując się do naszych myśli, że wystarczająco dużo już daliśmy z siebie, podczas gdy w duszy ciągle odczuwamy niepokój, pogrążamy się w smutku. Radość chrześcijańska, wręcz przeciwnie, polega na tym, aby dać się pociągać wciąż dalej i dalej. Bóg bowiem oczekuje od tych, którzy pragną pójść za Nim całkowicie, aby nie dokładali "ale" do swego "tak", lecz rzucili się bez zastrzeżeń w Jego ramiona.
REFLEKSJA
Które wezwanie wymienione poruszyło mnie najbardziej i przystaje do sposobu w jaki Bóg mi się objawia? Z jakich powodów?
Rozważ pedagogię wezwania Bożego względem Ciebie. Sięgnij do swojej historii, poszukaj okoliczności, w których - jak Ci się wydaje - Bóg Cię nawiedził...