Jak zwykle nie wiem od czego zacząć.  Raczej od dziecka nie myślałam o tym że będę siostrą zakonną. Chciałam pracować w policji kryminalnej. Taki był plan mniej więcej od gimnazjum i dość mocno się tego trzymałam. Jednocześnie w tym czasie, kiedy uczyłam się w gimnazjum, odszedł do Pana, święty już, Jan Paweł II. Jakoś za jego życiu szczególnie nie przywiązywałam uwagi do jego słów. Tym bardziej zadziwiła mnie ta straszna pustka, nie mogłam opanować łez, kiedy dowiedziałam się, że zmarł. Dlaczego? Do dzisiaj nie wiem, ale nie zapomnę, gdy na wspólnej modlitwie na błoniach starosądeckich, poprzedzającej pogrzeb, usłyszałam jego przesłanie do młodych i pieśń : „Wypłyń na głębię”. Nie potrafiłam wyrazić, jak bardzo mnie te słowa poruszyły, pragnęłam od razu wypłynąć na tą głębie, na którą w sercu czułam się pociągana… ale nie wiedziałam jak to zrobić. Jak podjąć tą „życiową misję” o której mówił Papież? 

Potem liceum, czas dość dużego buntu zrodzonego z mnóstwa pytań, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Mieszkałam w Internacie i prowadziłam raczej aktywne życie, sport, nauka, spotkania ze znajomymi, pierwsze „zakochania”.  Ale Jezus walczył o mnie. Stawiał na mojej drodze osoby, które mnie fascynowały właśnie dlatego, ze miały taką żywą wiarę! Też tak chciałam. Zwłaszcza, gdy poznałam osoby o wiele młodsze od siebie ze wspólnoty KSM, które zdawały mi się takie szczęśliwe. No i w końcu stwierdziłam że pora „zerwać”, z tym wszystkim, co odciąga mnie od Jezusa. Moment szczególny przeżyłam podczas rekolekcji maturalnych. Była Spowiedź, łzy, żal i JEGO MIŁOŚĆ.  Czułam się tak wolna i kochana! Mam łzy w oczach, kiedy to piszę. I wtedy po raz kolejny wróciło to pragnienie „wypłynięcia na głębię”. Pragnienie, aby być z Jezusem. Przyszła wtedy myśl: „a może On chce żebym poszła za Nim?...”  Strasznie bałam się tej myśli, kłóciła się ona z moim marzeniem o pracy w kryminalnej. 

Ale od tej pory miałam wrażenie, że Jezus nieustannie daje mi tak wiele dowodów swojej miłości, swojej opieki, a kulminacja była podczas pielgrzymki do Częstochowy, na którą szłam po maturze. 

Dzień chyba 6- dzień modlitw o powołania. Msza Święta w lasku, a wcześniej nabożeństwo za powołanych. Po prostu każde słowo wyrywało się w sercu! Na koniec piosenka: „Jeśli nie my to kto? Jeśli nie teraz to kiedy? Idźmy by głosić światu Ewangelię!” i ja zaczęłam po prostu ryczeć, nie płakać, tylko ryczeć na głos. Wtedy obok koleżanka ( która nie mogła mieć nawet pojęcia jakie myśli chodzą mi po głowie) nachyliła się i wyszeptała: „ Mrówcia , chcesz…?”  A ja bałam się, że gdy powiem „chce”, to już nie będzie odwrotu, więc uciekłam w „ nie wiem”.  Na szczęście byłam po opieką duchową księdza, który opiekował się nasza wspólnotą KSM. To on nie pozwolił mi podjąć żadnej decyzji w emocjach, które mną tak targały. Usłyszałam prostą, ale dla mnie wówczas trudną radę: mam iść na studia, podjąć wszystko co mnie spotka ale dbać, aby nieustannie być blisko Jezusa. Potem zrozumiałam o co chodziło. Ja bardzo skupiałam się na sobie, na tym by JUŻ poznać swoje powołanie, a przecież najważniejsze było i jest aby kochać Jezusa i skupiać się na NIM. Zająć się Nim, a wówczas On zajmie się wszystkim innym. 

Pamiętam, że kończyłam pielgrzymkę i na Jasnej Górze powiedziałam wówczas : „Panie, daję Ci ten rok, możesz ze mną zrobić co zechcesz.” No Jezus wziął bardzo serio moja deklarację Poszłam na resocjalizację. Bardzo bogaty był to rok i intensywny, podejmowałam wiele zajęć, odwiedzałam różne miejsca, gdy już wydawało mi się, że chyba mogłabym pracować w więzieniu i zapomnieć o zakonie, to zaraz usłyszałam gdzieś, że  siostry Albertynki  odwiedzają więzienia… Ale Albertynki nie były dla mnie.  Pod koniec roku akademickiego  w maju, była beatyfikacja Jana Pawła II. Znów te same błonia, wspólna modlitwa te słowa: „Nie bój się. Wypłyń na głębię. Jest przy Tobie Chrystus!”  

Tym razem było to mocniejsze, ale i trudniejsze doświadczenie. Czułam, że Jezusowi na prawdę na mnie zależy, ale muszę pozostawić to co trzyma mnie ciągle umocowaną do brzegu. Zostawić swoje plany, marzenia… ? Dla Jezusa warto! Od tej pory wszystko zaczęło się układać, tak, jakby Jego dłoń prowadziła mnie. Wystarczyło, że ciągle odpowiadałam „tak” na Jego zaproszenie i czułam, ze wchodzę coraz głębiej, że właściwie tracę poczucie gruntu pod nogami, ale to wcale mnie nie przerażało! Wręcz przeciwnie. Zdawało mi się, że idę w ciemno, ale w zasadzie nie bałam się, nie wiem dlaczego akurat do tego Zgromadzenia mnie przyprowadził Jezus. Znałam tylko jedną siostrę Misjonarkę I wiedziałam że taką misjonarką chce mnie Jezus. Nie będą nigdy wcześniej w Morasku, zabrałam wszystkie potrzebne dokumenty, zrezygnowałam ze studiów i przyjechałam na rozmowę z Matką Generalną. Wiedziałam, że warto zaryzykować. Wejście. Kaplica. Krzyż. Jego słowa w moim sercu: tak długo tutaj na ciebie czekałem. Więcej mi nie trzeba. Właściwie można powiedzieć, że pracuję z „służbie mundurowej”, pod sztandarem Chrystusa Króla.

Na koniec chcę powtórzyć modlitwę, która mi bardzo często towarzyszyła: 

Panie, daj mi siłę abym mogła uczynić wszystko czego od mnie zażądasz, a potem żądaj czego chcesz!